🌜 Chodzi Lato Po Bezdrożach Tekst

Poniżej zestawienie wszystkich naszych noclegów (ceny w dolarach za cały pokój 2 osobowy wraz ze śniadaniem dla dwóch osób), z których korzystaliśmy podczas naszego pobytu w Birmie: Kinpun, Pann Myo Thu: 7$. Bago, San Francisco Motel: 8$. Kalaw, Pine Land Inn: 8$. Nyaungshwe (Inle Lake), Remember Inn: 12$. Chcę pokazac w tej grupie, ze można mieć ZAJEFAJNĄ FRAJDĘ z jazdy w terenie bez posiadania auta strikte terenowego. Zabawa w off road to nie tylko błoto Piosenka ,,Po łące biega lato” 1. Po łące biega lato, uwija się jak bąk. Dzień dobry, mówi kwiatom i pieści każdy pąk Ref. Kto chce się z latem spotkać, niech idzie z nami tam, rumianek i stokrotka pokażą drogę nam. 2. Pomaga lato pszczołom, na kwiatach też się zna, uśmiecha się wesoło i w berka z wiatrem gra. Świat w moich oczach -wydanie drugie Władysław dzięgała. Świat w moich oczach - wydanie drugie Władysław Dzięgała. Walentynki. Do zimowej kniei, Wszedł Walenty rano. Lecz, sam tu nie przyszedł, Fruwał nad nim Amor. I choć był to luty, Spisywał się dzielnie. Godzina jazdy z instruktorem to wydatek 50-120 zł. Całodzienny przejazd, zależnie od rodzaju samochodu i terenu, 600-1,8 tys. zł. Dziewięciodniowy wyjazd do popularnej ostatnio Rumunii, własnym samochodem, lecz przy logistycznej pomocy firmy: 1,2 tys. od osoby. To ten młody leśnik po porębie chodzi. Po porębie chodzi, rejestrator nosi, i nadleśniczego o dzień wolny prosi Panie nadleśniczy, puść mnie pan do domu, Bo moja dziewczyna porodziła syna. Puszczę ja Cie puszczę ale nie samego, dam ci ja na drogę uaza zielonego Uaza zielonego i kanister wódki, pojedź do dziewczyny i ulecz jej smutki. Nadchodzi lato. Narzędzia. Z Wikipedii, wolnej encyklopedii. Kamil Łanka, Borys Przybylski. Nadchodzi lato – polskich raperów Bedoesa i Lanka, promujący album studyjny, zatytułowany Opowieści z Doliny Smoków. Singel został wydany 2 czerwca 2019. Nagranie otrzymało w Polsce status potrójnej platynowej płyty. To bardzo częsty rezultat jazdy po bezdrożach samochodem do tego nieprzystosowanym – a w pewnym sensie takim autem jest właśnie pozbawiony reduktora SUV. Na szczęście więcej zależy od odpowiedniej techniki jazdy i doświadczenia niż od samego samochodu. Gorzej, gdy ze sprzęgłem sparowano dodatkowo dwumasowe koło zamachowe. I trudno się temu dziwić, skoro większość z nich przepija, zamiast zanosić do domu, gdzie czekają na niego żona Swietłana i malutki synek. Po co się ożenił i spłodził dziecko – sam pewnie nie wie. Może łudził się, że w ten sposób zbuduje sobie przytulne gniazdko rodzinne, którego sam w dzieciństwie został pozbawiony. Lato, lato, lato czeka lyrics. Lato, lato, lato czeka. Razem z latem czeka rzeka. Razem z rzeką czeka las. A tam ciągle nie ma nas. Lato, lato, nie płacz czasem. Czekaj z rzeką, czekaj z lasem. W lesie schowaj dla nas chłodny cień. Przyjedziemy lada dzień. Lato w Auschwitz, w Auschwitz lato. Chuj z Gestapo, bujaj łapą. Obóz, słońce, wakacyjna chwila. Dym z komina przypomina zapach grilla. To lato w Auschwitz – pełny chilloucik. Nie widzę córki, pewnie ktoś ją gwałci. Kapo nas karci, mamy wyjebane. Brakuje nam wody, szczyny w kubki polane. Ej, kubki w górę – Hände hoch. Big Klamoty Lyrics: Dobrze wiesz, mały, że mam dobre warunki (Oh yeah) / Gdy kiwnę palcem, ty pociągasz za sznurki (Ha, ha, ha) / Hajs przecież tutaj musi zawsze się zgadzać (Oh yeah) / Ty ZExdW. Featured On We don‘t have an album for this track yet. View all albums by this artist Featured On We don‘t have an album for this track yet. View all albums by this artist Don't want to see ads? Upgrade Now External Links Apple Music Don't want to see ads? Upgrade Now Shoutbox Javascript is required to view shouts on this page. Go directly to shout page About This Artist Artist images Lato Muminków 68 listeners Related Tags bajkaryjka harce na gitarcemala mi zapierdala na flecie Do you know any background info about this artist? Start the wiki View full artist profile Similar Artists Shanghai Nobody 6 listeners Levity 2,619 listeners Magda Umer i Grzegorz Turnau 4,807 listeners Kabaret Starszych Panów 8,313 listeners T-Raperzy znad Wisły 9,064 listeners Elżbieta Adamiak 9,164 listeners View all similar artists Tekst piosenki: Chodziła po polu i zbierała kłosy. Takie dziewczę kocham, takie dziewczę kocham, Co ma jasne włosy. Takie dziewczę kocham, takie dziewczę kocham, Co ma jasne włosy, Co ma jasne włosy i oczy niebieskie. Nie oddałbym ja jej, nie oddałbym ja jej Za berło królewskie. Nie oddałbym ja jej, nie oddałbym ja jej Za berło królewskie. Bo berło królewskie nie ma tej słodyczy, A dziewczyna czasem, a dziewczyna czasem Buziaka użyczy, A dziewczyna czasem, a dziewczyna czasem Buziaka użyczy, Bo polska dziewczyna ma ten urok w sobie, Że gdy raz pokocha, że gdy raz pokocha, Nie zapomni w grobie, Że gdy raz pokocha, że gdy raz pokocha, Nie zapomni w grobie. Nie zapomni w grobie, nie zapomni nigdy. Pamiętaj, dziewczyno, że ja przecież tobie Nie zrobiłem krzywdy. Pamiętaj, dziewczyno, że ja przecież tobie Nie zrobiłem krzywdy. Chodziła po polu i zbierała kłosy. Takie dziewczę kocham, takie dziewczę kocham, Co ma jasne włosy. Takie dziewczę kocham, takie dziewczę kocham, Co ma jasne włosy. Dodaj interpretację do tego tekstu » Historia edycji tekstu Spis treści (kliknij na tytuł wybranej piosenki, by przejść bezpośrednio do niej): 1. Widziałem orła 2. Bieszczady 3. Sen z łemkowskiej wioski 4. Śpiewogranie 5. Chodzi lato po bezdrożach 6. Krajka 7. Ja mam tylko jeden świat 8. Zapach chleba 9. Piosenka dla Wojtka Bellona 10. Karczma dla samotnych 11. Jesienna prośba 12. W lesie listopadowym 13. Wędrówką życie jest człowieka 14. Gór mi mało 15. Połoniny niebieskie 16. Modlitwa wędrownego grajka 17. Lato z ptakami odchodzi 18. Modlitwa 19. Oczekiwanie 20. Bieszczadzki trakt 21. Kiedy góral umiera 22. Deesis 23. Bieszczadzkie anioły 24. Deszczowe lato 25. We wtorek w schronisku 26. Wieczorne krajobrazy 27. Czerwony pas 28. My Cyganie 29. Rozliczysz mnie, Panie 30. Mewy 31. Gdzie ta keja 32. Chłopcy z Botany Bay 33. W życiu trzeba zawsze wolnym być Widziałem orła Dzisiaj z wiatrem ranne mgły rozwiało. e H7 e Ponad nami stanęły dostojnie GDe Jak śpiący rycerze wyrwani ze snu GDCH7 Tatry zbrojne w ostre skalne turnie. eH7e Zobaczyłem Tatry ostre jak kindżały. Słyszałem, jak halny tańcował, jak spadały z łoskotem lawiny. Widziałem orła. Wietrze wiej, a wodo tocz kamienie, eH7e Wietrze graj w smrekowych strunach lasów. aDGa Wodo śpiewaj w srebrzystych strumieniach, eH7e Wietrze graj, wietrze graj na turni basach. H7e Będę śpiewał z wiatrem, ze smrekami. Z potokami kamienie potoczę. Krzesanego zatańczę z turniami. Z orłami ulecę. Bieszczady Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień ea Szczyty ogniem płoną stoki kryje cień DGH Mokre rosą trawy wypatrują dnia ea Ciepła które pierwszy słońca promień da DGH Cicho potok gada gwarzy pośród skał GCD O tym deszczu co z chmury trochę wody dał GCDG Świerki zapatrzone w horyzontu kres GCDG Głowy pragną wysoko jak najwyżej wznieść GCDG Tęczą kwiatów barwny połoniny łan Słońcem wypełniony jagodowy dzban Pachnie świeżym sianem pokos pysznych traw Owies dzwoneczkami cisza niebu gra Cicho potok gada gwarzy pośród skał O tym deszczu co z chmury trochę wody dał Świerki zapatrzone w horyzontu kres Głowy pragną wysoko jak najwyżej wznieść Serenadą świerszczy kaskadami gwiazd Noc w zadumie kroczy mroku ścieląc płaszcz Wielkim wozem księżyc rusza na swój szlak Pozłocistym sierpem gasi lampy dnia Cicho potok gada gwarzy pośród skał O tym deszczu co z chmury trochę wody dał Świerki zapatrzone w horyzontu kres Głowy pragną wysoko jak najwyżej wznieść Sen z łemkowskiej wioski Wędrowałem Beskidu krainą a Leśne ścieżki miałem za siostry a Pośród drzew odnalazłem mój spokój d I zginęły gdzieś wszystkie kłopoty E Gdy raz szedłem leśnymi ścieżkami Pośród lasów trafiłem do wioski Wszystko prawie już chwastem zarosło W jedynej chacie zostałem na nocleg Gdzie stąd odeszli ludzie, którzy piekli chleb? a d E a Gdzie są ich pieśni czemu zamarł w cerkwi śpiew? a d E a Gdzie dym z kominów studziennych żurawi skrzyp? a d E a Pozostała pustka czasem echa tamtych dni. a d E F Tamtych dni, tamtych dni... d a Gdy zasnąłem to dręczyły mnie koszmary Widziałem postacie z Łemkowskiej wioski Coś szeptały, ręce do mnie wyciągały Na ustach zamarł im krzyk bezsilności Śpiewogranie Jest, że lepiej już nie, Ca Nie będzie choć wiem, d Że będzie jak jest. G Jest, że serce chce bić Ca I bije by żyć d I śpiewać się chce! G Nasze wędrowanie, C Nasze harcowanie, a Nasze śpiewogranie G Dziej się dziej! C Jeszcze długa droga, a Jeszcze ogień płonie, G Jeszcze śpiewać mogę, Serce chce. Nam nie trzeba ni bram, Raju trzeba nam, Tam, gdzie śpiewam i gram. Nam, żaden smutek na skroń Tylko radość i dłoń Przyjaźni to znak. Chodzi lato po bezdrożach Na, na, na... Zamawiam słońce na dwa miesiące Cd i tylko pod drzewami cień. GC Nałapię echa pełen plecak, Cd wędrując cały dzień. GC Na, na, na... Chodzi lato po bezdrożach, Cd po drożynach, byle gdzie. GC Śpiewa lato łanem zboża, Cd koronami starych drzew, o ho, ho, ho! GC Śpiewa lato łanem zboża, Cd koronami starych drzew. GC Na, na, na... Gdzie oczy niosą, nieznaną szosą, ze swoim cieniem za pan brat. Za horyzontu jasnym kręgiem nieznany czeka świat. Na, na, na... Chodzi lato po bezdrożach... Krajka Chorałem dźwięków dzień rozkwita a,G Jeszcze od rosy rzęsy mokre a,d We mgle turkocze pierwsza bryka C,d Słońce wyrusza na włóczęgę. E,E7 Drogą pylistą, drogą polną a,G Jak kolorowa pannę krajka a,G Słońce się wznosi nad stodołą C,d Będziemy tańczyć walca E,E7 Zmoknięte świerszcze stroją skrzypce Żuraw się wsparł o cembrowinę Wiele nanosi wody jeszcze Wielu się ludzi z niej napije A ja mam swoją gitarę dG Spodnie wytarte i buty stare Ca Wiatry niosą mnie na skrzydłach dEa (A) Ja mam tylko jeden świat Kiedy w piątek słońce świeci D e Serce mi do góry wzlata A7 D Gdyż w sobotę wezmę plecak D e W podróż do mojego świata A7 D Bo ja mam tylko jeden świat D e Słońce, góry, pola, wiatr A7 D I nic mnie więcej nie obchodzi D e Bom turystą się urodził A7 D7 Dla mnie w mieście jest za ciasno Wśród pojazdów, kurzu, spalin, Ja w zieloną jadę ciszę, W ścieżki pełne słodkich malin. Bo ja mam... Myślę, leżąc pośród kwiatów, Czy w jęczmienia żółtym łanie Czy przypadkiem za pół wieku Coś z tym światem się nie stanie Bo ja mam.... Chciałbym, żeby ten mój świat Przetrwał jeszcze tysiąc lat, Żeby mogły nasze dzieci Z tego świata też się cieszyć Bo ja mam.... Zapach chleba Kolejna noc Wielkim Wozem wędruje G C9 a7 D Ze szczytu Tarnicy można go złapać za koło G C9 a7 D Księżyc granie gór cienką kreską maluje C D G e Na złoto, zielono i na czerwono C D G A góry się piętrzą i rosną do nieba C h e Bieszczadzkie baśnie nam szepczą do ucha C D G Zapachem połonin i pieczonego chleba C h e Śnić się będą, gdy znowu zapanuje plucha. C d e/G Kolejny bar i stół pełen piwa Na ławach zasiadły upadłe anioły W kuflach skrzydlatych zmęczenie odpływa Splatają się pieśni z dźwiękami gitary Kolejny szlak pnie się krętą drogą Warkoczem połonin, panien roześmianych Deptany ciężką, ludzką nogą Prowadzi nas do schronisk – rajów obiecanych. Piosenka dla Wojtka Bellona Powiedz, dokąd znów wędrujesz DGD Czy daleko jest twój sad DGD Ten w krainy buczynowe CGD Ze mną tam układa pieśni wiatr CGD Ten w krainy buczynowe eGD Za mną nikogo, tylko wiatr... eGD Zmierzchy grają, a przestrzenie Własny mi podają dźwięk Takie śpiewy z nimi lub milczenie W którym znika każdy dawny lęk W takich śpiewach i milczeniu W szumie świętych buków zginął lęk Zaszumiały się powietrza I ruszyłeś sam na szlak Ten ostatni, ten najlepszy Przyszedł czas, Pan dał znak Ten ostatni, ten najlepszy Przyszedł czas, Pan dał Ci znak. Karczma dla samotnych Na piaszczystej drodze chłodny we włosach wiatr e a Już przeszedłeś w życiu tyle, za plecami drogi szmat D G D Nagle na widnokręgu ostry światła blask Może twym zmęczonym stopom odpoczynek ktoś chce dać Witaj w naszej karczmie dla samotnych H7 e Usiądź z nami w karczmie dla samotnych H7 e Będzie piękna noc, będzie długa noc C G C G Tu zawsze są otwarte drzwi C G a Tu się schronisz chłodną nocą, tu pył drogi zmyjesz z warg Tu zdrożone stopy spoczną gdy zmęczenie przygnie kark Wiatr oplata okiennice, dym po chmurach hen się wspina My się sercem podzielimy nim nadejdzie zła godzina Witaj w naszej karczmie dla samotnych ... Wspomnisz jeszcze, jak to było, kiedy minie wiele lat Jak się piło szczęścia piwo, do dna w poezji dzban Gdy odejdziesz mówiąc bywaj, powtórzymy ci od nowa Na teraz i na całe życie słowa. Witaj w naszej karczmie dla samotnych ... Przyszła do mnie od Podola Zamieszkała w zżółkłym lesie Przegoniła wiatr po polach Spadła deszczem ku mnie jesień A na niebie w szarych chmurach Słońce w warkocz splotło włosy Tutaj nie ma już nikogo Pozostały wspomnień głosy Ja was kocham moje góry A że miłość nie rdzewieje To gdy Pan mnie wezwie w chmury powiem mu: „Ja wolę w knieje” powiem mu: „Ja wolę w knieje” x8 Tu mieszkają myśli moje Wątpliwości i marzenia Ocal Panie w łasce swojej Wszystko to od zapomnienia Ja was kocham moje góry A że miłość nie rdzewieje To gdy Pan mnie wezwie w chmury powiem mu: „Ja wolę w knieje” powiem mu: „Ja wolę w knieje W lesie listopadowym Wokoł góry góry i góry d E a I całe moje życie w górach d G C a Ileż piękniej drozdy leśne śpiewają d E a Niż śpiewak płatny na chórach d E a Wokół lasy lasy i wiatr I całe życie w wiatru świstach Wszyscy których kocham wita Was Modrzewia ikona złocista Jak łasiczki ścieżka w śniegach d E a Droga życia była kręta d G C a Teraz z lasów zeszła na mnie d E a Młodych jodeł zieleń święta d E a Ważne są tylko kopuły pieśni Które na gorze wysokiej zostaną Nikt nie szuka inicjałów cieśli Gdy cieśle dom postawią Nieludzką ręką malowany jest Wielki smutek duszy mej Lecz nawet złockiej ikonie Ja nigdy nic nie powiem Przyjaciele którzy jemiołę czcicie Dobrze że chodzicie światem Jutro jodełkę zieloną spalicie By darzyła was ciepłym latem Wędrówką życie jest człowieka Wędrówka jedna życie jest człowieka; Idzie wciąż, Dalej wciąż, Dokąd? Skąd? Dokąd? Skąd? Dokąd? Skąd? Jak zjawa senna życie jest człowieka; Zjawia się, dotknąć chcesz, Lecz ucieka! Lecz ucieka! Lecz ucieka! To nic! To nic! To nic! Dopóki sil, Jednak iść! Przecież iść! Będę iść! To nic! To nic! To nic! Dopóki sil, Będę szedł! Będę biegł! Nie dam się! Wędrówka jedna życie jest człowieka; Idzie tam, Idzie tu, Brak mu tchu, Brak mu tchu! Brak mu tchu! Jak chmura zwiewna życie jest człowieka Płynie wzwyż, Płynie w niż! Śmierć go czeka! Śmierć go czeka! Śmierć go czeka! To nic... Gór mi mało C d G* GA G* | x2 Drogi Mistrzu, Mistrzu mojej drogi C G Mistrzu Jerzy i mistrzu Wojciechu d G Przez was w górach schodziłem nogi C G Nie mogąc złapać oddechu d G Gór, co stoją nigdy nie dogonię C G Znikających punktów na mapie d G Jakie miejsce nazwę swym domem C G Jakim dotrę do niego szlakiem d G Gór mi mało i trzeba mi więcej C G Żeby przetrwać od zimy do zimy a e Ktoś mnie skazał na wieczną wędrówkę F C Po śladach, które sam zostawiłem d G Góry, góry i ciągle mi nie dość Skazanemu na gór dożywocie Świat na dobre mi zbieszczadział Szczyty wolnym mijają mnie krokiem C d G* GA G* | x2 Pańscy święci, święci bezpańscy Święty Jerzy, Mikołaju, Michale Starodawni gór świętych mieszkańcy Imię wasze pieśniami wychwalam Gór, co stoją nigdy nie dogonię Znikających punktów na mapie I chaty, by nazwać ją swym domem Do której żaden szlak by nie trafił Gór mi mało i trzeba mi więcej... Połoniny niebieskie Gdy nie zostanie po mnie nic C F C F Oprócz pożółkłych fotografii C F C G Błękitny mnie przywita świt e F C G W miejscu co nie ma go na mapie C F C F I kiedy sypną na mnie piach Gdy mnie okryją cztery deski To pójdę tam gdzie wiedzie szlak Na połoniny na niebieskie Podwiezie mnie błękitny wóz Ciągnięty przez błękitne konie Przez świat błękitny będzie wiózł Aż zaniebieszczy w dali błonie Od zmartwień wolny i od trosk Pójdę wygrzewać się na trawie A czasem gdy mi przyjdzie chęć Z góry na Ziemię się pogapię Popatrzę jak wśród smukłych malw Wiatr w przedwieczornej ciszy kona Trochę mi tylko będzie żal Że trawa u was tak zielona Modlitwa wędrownego grajka Przy małej wiejskiej kapliczce d C Stojącej wedle drogi d Ukląkł i grywał na skrzypkach C Wędrowny grajek ubogi d Od czasu do czasu grający Bezzębne otwierał wargi To przekomarzał się z Bogiem To znów się korzył bez skargi Ref: Hej Panie Boże coś wielkim g Gazdą nad gazdami d Po coś mi dał taką skrzypkę C Co jeno tumami i mami d a d Spraw to ażebym na zawsze Umiał dziękować Ci Panie Że sobie rzępolę jak mogę Że daję Ci na co mnie stać A jeszcze bardziej chroń mnie I od najmniejszej zawiści Że są na tym świecie grajkowie Pełni szumniejszych liści I niechaj pomnę w mym życiu Czy bliskim czy też dalekim Żem człowiek jest przede wszystkim I niczym więcej jak człekiem Spraw w końcu by przy tej kapliczce Obok tej wiejskiej drogi Klękał i grywał na skrzypkach Wędrowny grajek ubogi Lato z ptakami odchodzi Lato z ptakami odchodzi h e h Wiatr skręca liście w warkocze e Fis7 h Dywanem pokrywa szlaki h e h Szkarłaty wiesza na zboczach e Fis7 h Przyobleka myśli w kolory e A7 W liści złoto buków purpurę D h Palę w ogniu letnie wspomnienia e A7 Ref: Idę wymachując kosturem D H7 Idę w góry cieszyć się życiem e A7 Oddać dłoniom halnego włosy D h W szelest liści wsłuchać się pragnę e Fis7 W odlatujących ptaków głosy h Fis H7 Słony pot czuję w ustach Dzień spracowany ucieka Anioł zapala gwiazdy Oświetla drogę człowieka Już niedługo ogień rozpalę Na rozległej górskiej polanie Już niedługo szałas zielony Wśród dostojnych buków powstanie Modlitwa Francois Villon Dopóki ziemia kręci się dopóki jest tak czy siak Panie ofiaruj każdemu z nas czego mu w życiu brak Mędrca obdaruj głową tchórzowi dać konia chciej Sypnij grosza szczęściarzom i mnie w opiece swej miej Dopóki ziemia kręci się o Panie nasz na Twój znak Tym którzy pragną władzy niech władza ta pójdzie w smak Daj szczodrobliwym odetchnąć raz niech zapłacą mniej Daj Kainowi skruchę i mnie w opiece swej miej Ja wiem że ty wszystko możesz ja wierzę w Twą moc i gest Jak wierzy żołnierz zabity że w siódmym niebie jest Jak zmysł każdy chłonie z wiarą Twój ledwie słyszalny głos Jak wszyscy wierzymy w Ciebie nie wiedząc co niesie los Panie zielonooki mój Boże jedyny spraw Dopóki ziemia kręci się zdumiona obrotem spraw Dopóki czasu i prochu wciąż jeszcze wystarcza jej Daj każdemu po trochu i mnie w opiece swej miej a C d6 E E7 a a7 C A7 d d7 G7 G C A7 d H7 E E7 a A7 d H7 E a Oczekiwanie Jest sroga zima a o lecie już myślę nieśmiało d Des5+ d7 g Kiedy z wiatrem i złotą kulą słońca A7 d Znów wyruszę na włóczęgę wspaniałą E7 A7 Gorące lato mała ważka nad wodą szybuje Senne żaby leniwie drzemią w stawie Polny konik swe skrzypce szykuje Ref: Przy kominku ciepły płomień d g A7 d C Ciągle lato przypomina F g A7 D7 Spójrz za oknem jak w zamieci g A7 d B Tańczy z mrozem biała zima Zielone liście gdzieniegdzie pożółkły na drzewach Jesień idąc rozpina babie lato Twoja buzia jest cała w złotych piegach Ale jest zima mróz trzaska i rysuje figury Byle jeszcze tak dotrwać aż do lata Potem opuścić szare miejskie mury Bieszczadzki trakt Kiedy nadejdzie czas zwabi nas ognia blask G D C G Na polanie gdzie króluje zły D C G Gwiezdny pył w ogniu tym łzy wyciśnie nam dym G D C G Tańczą iskry z gwiazdami a my D C G Ref: Śpiewajmy wszyscy w ten radosny czas C D G Śpiewajmy razem ilu jest tu nas C D e Choć lata młode szybko płyną wiemy że C D G e Nie starzejemy się C D G W lesie gdzie licho śpi ma przygoda swe drzwi Pójdźmy tam gdzie na ścianie lasu lśnią Oczy sów wilcze kły rykiem powietrze drży Tylko gwiazdy przyjazne dziś są Dorzuć do ognia drew w gorę niech płynie śpiew Wiatr poniesie w wilgotny go świat Każdy z nas o tym wie znowu spotkamy się A połączy nas bieszczadzki trakt Kiedy góral umiera Kiedy góral umiera to góry z żalu sine E E7 Pochylają nad nim głowy jak nad swoim synem A E Las w oddali szumi mu odwieczną pieśń bukową fis A E A on długo sposobi się przed najdalszą drogą fis A E Kiedy góral umiera to nikt nie układa baśni Tylko w niebie roziskrzonym mała gwiazdka gaśnie Głowę jeszcze raz uniesie do góry do nieba By pożegnać góry swoje by im coś zaśpiewać Ref: Góry moje wierchy moje otwórzcie swe ramiona E fis Niech na miękkim mchu posłaniu cichuteńko skonam A E Ojcze mój halny wietrze powiej ku północy E fis Ciepłą drżącą swoją ręką zamknij zgasłe oczy A E Bym mógł w ziemię wrosnąć fis Strzelić potem do słońca smreczyną A E I na zawsze szumieć już fis Nad swoją dziedziną A E Kiedy góral umiera to nikt nad nim nie płacze Siedzi czeka aż kostucha w okno zakołacze Ziemia twardą szorstką ręką tuli go do siebie By na zawsze zostać pod pod góralskim niebem DEESIS Tam las się pochyla prastarym chojarem a, A9, a, Nad ciemnym strumieniem niebo się zamyka a, G, a, A9 Tam buk rosochatym zakrywa konarem a, A9, a Mogiły, których nawet wiatr unika F, d7, G Dla oczu ukryty - niedostrzegły wzrokiem a, A9, a Jedyny ślad wymarłej sadyby - B4, B, B4, B Gasnąca drożyna spleciona z potokiem a, A9, a Jakby nie była - odeszła jak gdyby B4, B, B4, B Porosły drzewa, gdzie umarły chaty a, G, D, a Zamknęły się cerkwi widmowe wierzeje e, F, d, E7 Opuścił sioło Chrystus Pantokrator a, G, D, a Zgięty w pół krzyż samotnie niszczeje e, F, d, E7, a Na przekór podnieśmy ku niebu ektenie a, C Na próżno błagajmy błogosławienia G, D Za Łemkowynę módlmy się daremnie a, C Może dostąpimy jeszcze Przebóstwienia G, F Mgły poruszymy świętym wozduchem a, C Chramowe ikony podniesiemy z pyłu G, D Obudzimy chóry naszej wiary kruchej a, C Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj! G, D, F /x2 Dlaczego przestałem być Rusnakom bratem Chociaż wzorem dla nas te same hermeneje Dokąd uleciały cheruby skrzydlate Czemu płomień w oczach już duszy nie grzeje? Słupy dymu z nagła podparły ciężkie chmury Gdy od nieba dzielił nas tylko ikonostas Umilkły w bólu niewzruszone góry - Jedyne, które miały tu pozostać Ku czyjej chwale wzniosły się pochodnie Całopalne ofiary dla którego Boga Jacyż to święci tej krwi byli głodni W jakim obrządku ojców kto pochował? Na przekór podnieśmy ku niebu ektenie Na próżno błagajmy błogosławienia Za Łemkowynę módlmy się daremnie Może dostąpimy jeszcze Przebóstwienia Mgły poruszymy świętym wozduchem Chramowe ikony podniesiemy z pyłu Obudzimy chóry naszej wiary kruchej Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj! Na plecach wysoko ponieśmy ektenie Chociaż niegodniśmy błogosławienia Odprawmy na szczytach pokutę zmęczeniem Może doprosimy się tym przebaczenia Mgły poruszymy świętym wozduchem Chramowe ikony podniesiemy z pyłu Obudzimy chóry naszej wiary kruchej Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj! Bieszczadzkie anioły Anioły są takie ciche, zwłaszcza te w Bieszczadach a G gdy spotkasz takiego w górach wiele z nim nie pogadasz a e Najwyżej na ucho ci powie gdy będzie w dobrym humorze C G C F że skrzydła nosi w plecaku nawet przy dobrej pogodzie C G a e a Anioły są całe zielone, zwłaszcza te w Bieszczadach łatwo w trawie się kryją i w opuszczonych sadach W zielone grają ukradkiem nawet karty mają zielone zielone mają pojęcie a nawet zielony kielonek Anioły bieszczadzkie C G bieszczadzkie anioły a dużo w was radości C i dobrej pogody G a Bieszczadzkie anioły C G anioły bieszczadzkie a gdy skrzydłem cię dotkną C już jesteś ich bratem G a Anioły są całkiem samotne zwłaszcza te w Bieszczadach w kapliczkach zimą drzemią choć może im nie wypada Czasem taki anioł samotny zapomni dokąd ma lecieć i wtedy całe Bieszczady mają szaloną uciechę Anioły bieszczadzkie ... Anioły są wiecznie ulotne zwłaszcza te w Bieszczadach nas też czasami nosi po ich anielskich śladach One nam przyzwalają i skrzydłem wskazują drogę i wtedy w nas się zapala wieczny bieszczadzki ogień Anioły bieszczadzkie ... Deszczowe lato Kiedy jest deszczowe lato d a mokną świerszcze w mokrym sianie E7 a A7 Woda szkodzi strunom skrzypiec d a więc nie w głowie im cykanie E7 a A7 Lato, deszczowe lato d a na przekór ludziom, na przekór kwiatom E7 a A7 Lato, deszczowe lato, d a że na wet świerszcze nie mogą grać E7 a Woda schodzi z gór ścieżkami wiatr gałęziom strąca krople Kłapie błoto pod butami wszystko już zupełnie mokre Lato, deszczowe lato... Dymią szczyty jak wulkany mgiełka w polu, mgiełka w sadzie W żółtej glinie ślad "wibramów" odciśnięty tak wyraźnie. Lato, deszczowe lato... Polne kwiaty mają dreszcze Nic nie będzie z ich zapachu Pod słomianym dachem szopy Deszcz nas dzisiaj trzyma w szachu Lato, deszczowe lato... Kiedy mgła opadnie nisko drzewo się za drzewem chowa leśne licho z mokrą brodą lubi wtedy spacerować. Lato, deszczowe lato... We wtorek w schronisku Złotym kobiercem wymoszczone góry - C F C Jesień w doliny przyszła dziś nad ranem, e F d G Buki czerwienią zabarwiły chmury, C F e7 a Z latem się złotym właśnie pożegnałem... F G C/G Ref: We wtorek w schronisku po sezonie - C F G C W doliny wczoraj zszedł ostatni gość... a D G Za oknem plucha, kubek parzy w dłonie C F e7 a I tej herbaty, i tych gór mam dość. F G C/G Szaruga niebo powoli zasnuwa, Wiatr już gałęzie pootrząsał z liści. Po wiatr pod górę znowu sam zasuwam - Może w schronisku spotkam kogoś z bliskich. We wtorek w schronisku... Ludzie tak wiele spraw muszą załatwić, A czas płynie wolno - panta rhei... Do siebie tylko już nie umiem trafić - Kochać to więcej z siebie dać czy mniej... Wieczorne krajobrazy Już zaszedł za doliną złocisty słońca krąg. G e C D Odgłosy ciche płyną z zielonych pól i łąk: G e C D Dalekie ludzi głosy, daleki słychać śpiew G e C D I szelest kropel rosy po drżących liściach drzew. G e C D Ref. Posłuchaj w ciszy ognia i wkoło spójrz: C D e Wieczorne krajobrazy czas zabiera. C D e Wędrowcze stron dalekich - zamknij nasz krąg. C D e Już dopalają się ostatnie drewna. C D e Promieni gra różana topnieje w sinej mgle, A świeży zapach siana skoszona łąka śle. Wraz z wonią polnych kwiatów, z gasnącym blaskiem zórz Poezja krajobrazów w głąb ludzkich płynie dusz. Ref. Posłuchaj w ciszy ognia... W półcieniu kształt olbrzymi rzucają pasma gór, Zrzucają piękne suknie, wkładają płaszcze z chmur, Prostują swoje skrzydła, podarty kryją stok, Jak senne malowidła powoli toną w mrok. Ref. Posłuchaj w ciszy ognia... Czerwony pas Czerwony pas, za pasem broń d A7 I topór co błyszczy z dala d A d Wesoła myśl ,swobodna dłoń d A7 To strój, to życie górala d A d Tam szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa d A wesoła kołomyjka do tańca porywa A7 d Dla Hucuła nie ma życia, jak na połoninie g A A7 Gdy go losy w doły rzucą wnet z tęsknoty zginie d A7 d Gdy świeży liść pokryje buk I czarna góra sczernieje Niech dzwoni flet, niech ryczy róg Ożyły nasze nadzieje Tam szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa... Pękł rzeki brzeg, popłynął lód Czeremosz szumi po skale Nuż w dobry czas kędziory trzód Weseli kąpcie górale Tam szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa... Połonin step na szczytach gór Tam tratwa w pas się podnosi Nie ciągnie tam miedz ciasnych sznur Tam żaden pan ich nie kosi Tam szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa... My cyganie My Cyganie co pędzimy z wiatrem, my Cyganie znamy cały świat! My Cyganie wszystkim gramy, a śpiewamy sobie tak: Ore, ore sza ba da ba da amore. Hej! Amore sza ba da ba da. O muriaty, o szagriaty, hajda trojka na mienia! (bis) Kiedy tańczę, niebo tańczy ze mną. Kiedy gwiżdżę, gwiżdże polu wiatr Zamknę oczy, liście więdną, kiedy milknę, milczy świat. Ore, ore sza ba da ba da amore... Gdy śpiewamy, słucha cała Ziemia. Gdy śpiewamy, śpiewa każdy ptak Niechaj każdy z nami śpiewa, niech rozbrzmiewa piosnka ta. Ore, ore sza ba da ba da amore... Kiedy słucham,słucha cała ziemia i jak śpiewam, śpiewa każdy z nas gdy ucichnę wiatru nie ma Zamknę oczy nie ma gwiazd Ore, ore sza ba da ba da amore... Będzie prościej, będzie jaśniej; całą radość damy wam Będzie prościej, będzie jaśniej, gdy zaśpiewa każdy z was: Ore, ore sza ba da ba da amore... Rozliczysz mnie panie ze słabości mojej rozliczysz mnie Panie d g A d z błądzeń moich i tych dróg na skróty B A A7 buty niosły same nie trzymały mnie g A7 d nawet szalone sznurówki B A A7 z wszystkich grzechów rozliczysz mnie Panie d g A d na wieki wieków amen g d B A d z małości mojej rozliczysz mnie Panie że cieszyłem się nad trawy pochylonym piórkiem i że chciałem czasem nad ranem złowić w wiersz wypuszczoną przez Ciebie jaskółkę z wszystkich grzechów rozliczysz mnie Panie na wieki wieków amen i z kielicha rozliczysz mnie Panie z tych dymiących jasną pianę kufli kiedy w głowie mej kilka było planet a ja chciałem to przed Tobą ukryć z wszystkich grzechów rozliczysz mnie panie na wieki wieków amen Mewy Mewy białe mewy e C Wiatrem rzeźbione z fal D e Skrzydlate opiekunki e C Okrętów odchodzących w dal H7 e Kto wam szybować każe Nad horyzontu kres W bezmierne oceany Przez sztormów święty gniew Żeglarzom wracającym z morza C D e Na pamięć przywodzicie dom C H7 e Rozbitkom wasze skrzydła niosą Nadzieję na zbawienny ląd Ptaki zapamiętane Jeszcze z dziecięcych lat Drapieżnie spadające Ze skał na szary Skagerrak Wiatr w grzywy czesał morze Po falach skacząc lekko biegł Pamiętam tamte mewy Przestworzy słonych zew Gdzie ta keja Gdyby tak ktoś przyszedł i powiedział stary czy masz czas a G a Potrzebuję do załogi jakąś nową twarz C G C Amazonka Wielka Rafa oceany trzy C C7 F d Rejs na całość rok dwa lata to powiedziałbym a E7 a Gdzie ta keja a przy niej ten jacht a E7 a Gdzie ta koja wymarzona w snach C G C C7 Gdzie te wszystkie sznurki od tych szmat g A7 d A7 d Gdzie ta brama na szeroki świat a E7 a Gdzie ta keja a przy niej ten jacht Gdzie ta koja wymarzona w snach W każdej chwili płynę w taki rejs Tylko gdzie to jest no gdzie to jest Gdzieś na dnie starej szafy leży ostry nóż Stare dżinsy wystrzępione impregnuje kurz W kompasie igła zardzewiała lecz kierunek znam Biorę wór na plecy i przed siebie gnam Przeszły lata zapyziałe rzęsą zarósł staw A na przystani czółno stało kolorowy paw Zaokrągliły się marzenia wyjałowiał step Lecz dalej myśli o tym rejsie ten samotny łeb Chłopcy z Botany Bay Już nad Hornem zapada noc d C d Wiatr na żaglach położył się d C F A tam jeszcze korsarze na Botany Bay B C d B Upychają zdobycze swe B C d Jolly Roger na maszcie już śpi Jutro przyjdzie z Hiszpanem się bić A korsarze znużeni na Botany Bay Za zwycięstwo dziś będą swe pić Śniady Klark puchar wznosi do ust Bracia toast niech idzie na dno Tylko Johny nie pije bo kilka mil stąd Otuliło złe morze go Nie podnosi kielicha do ust Zawsze on tu najgłośniej się śmiał Mistrz fechtunku z Florencji ugodził go Już nie będzie za szoty się brał W starym porcie zapłacze Margo Jej kochany nie wróci już Za dezercję do panny na kei w Green’s Ben Oddać musiał swą głowę pod nóż Tak niewielu zostało dziś ich Resztę zabrał Neptun pod dach Choć na ustach wciąż uśmiech to w sercach lód W kuflu miesza się rum i strach To ostatni chyba już rejs Cios sztyletem lub kula w pierś Bóg na szkuner w niebiosa zabierze ich Wszystkich chłopców z Botany Bay W życiu trzeba zawsze wolnym być Kiedy idę ulicą w biały dzień h A Świat wydaje mi się taki dziwny A fis Kiedy ludzie uśmiechają się do mnie Ale chciałbym żeby wszyscy byli inni Gdy pieniądze przeciekają mi przez palce A dziewczyny potrafią tylko brać Kiedy nie mam już dokąd uciec A nie mogę tylko w miejscy stać Ref. W życiu trzeba zawsze wolnym być e h Choć nie łatwy jest każdy nowy dzień h A W życiu trzeba zawsze wolnym być e h h A W życiu trzeba zawsze wolnym być Choć nie łatwy jest każdy nowy dzień Piękny jest każdy nowy dzień A G Piękny jest każdy nowy dzień G e Każdy dzień A h Znowu myślę co ja tutaj robię Przecież wszystko miało być inaczej Dzisiaj nawet najlepszy przyjaciel W żywe oczy potrafi ze mnie kpić A od tego ciągłego myślenia Tylko głowa coraz bardziej boli mnie Dosyć mam już tego wszystkiego Dalej tak nie może być Ref.: W życiu... Nawet jeśli oglądać świat przez kraty Wiem że kiedyś dobijesz do celu Jeśli jesteś na dnie kieliszka Nigdy nie trać słodkiej nadziei, o nie Gdy ktoś serce ci zakuł w łańcuchy I śmieje ci się prosto w twarz Wiem że dasz sobie radę przyjacielu Bo naprawdę wolne serc masz Ref. W życiu.... Tekst piosenki: Kiedy facet jest na plaży Regularnie wciąga brzuch Pręży mięśnie i wypina wątłą klatę Chociaż piach go w stopy parzy Brzegiem morza chodzi, marzy Robi zdjęcia koreańskim aparatem Dziewczyny wokół są Tylko wyciągnąć dłoń A każda ciało ma wysmukłe niby łania Dziewczyny kuszą nas To jest najlepszy czas Panowie, weźmy się do podrywania! Ref.: Lato, lato, lato, lato Smażymy się na piasku Lato, lato, lato, lato Toniemy w słonecznym blasku Kiedy spotkasz naturystkę Co na nosie nosi listek Dla ochłody musisz bracie wejść do wody Bo na widok tego ciała Krew się będzie gotowała Co by na to Twoja żona powiedziała? Tu dziewcząt cały tłum Wsłuchanych w morza szum Ratownikowi się co druga pięknie kłania Pracuje ciężko chłop Od rana aż po zmrok I nawet w nocy bierze się do ratowania Ref.: Lato, lato, lato, lato W błękicie płonie słońce Lato, lato, lato, lato Kobiety są tak gorące Lato, lato, lato, lato Smażymy się na piasku Lato, lato, lato, lato Toniemy w słonecznym blasku Lato, lato, lato, lato W błękicie płonie słońce Lato, lato, lato, lato Kobiety są tak gorące Jan Korcz na dachu gorzowskiej kamienicy. Zdjęcie Waldemara Kućko, znanego fotografika które znajduje się w Muzeum Lubuskim Gdy tak patrzę na tego starannie ubranego malarza, jakoś nie przystaje obraz zaniedbania, który zachowałam z młodości. Podejrzewam, że został specjalnie ubrany, bo wygląda jak angielski gentelmen…..jednak wygrzebuję z pamięci ten kapelusz…. Często zaglądam do portalu MM- Gorzów, z sympatii dla miasta i mieszkańców. Jak już nie raz pisałam, tam się urodziłam i przebywałam do matury. Portal był mi kiedyś szczególnie bliski, gdy tam zamieszczałam swoje artykuliki , zażarcie dyskutowałam z ludźmi ukrywającymi się pod różnymi Nickami i wcale mi nie przeszkadzało , że ponoć jedna osoba miała kilka internetowych imion. Tamte czasy minęły bezpowrotnie, ale czułość jakaś została. Przed kilkoma dniami przeczytałam tam o zamiarze wydania przez Muzeum Lubuskie albumu z obrazami kiedyś bardzo popularnego człowieka, uznanego malarza , Jana Korcza. Pamiętam tę postać z ulic gorzowskich, uznawany był za dziwaka. Któregoś dnia szedł przede mną stawiając jedną nogę na chodniku a drugą w rynsztoku, już na szczęście nieczynnym, suchym. Długa była ta nasza droga i niezwykle dla mnie fascynująca…. Teraz znalazłam artykuł mojego śp. brata, Zenona Łukaszewicza , który zamieszczono w 1960 roku we „ Współczesności „ . Pomimo tego, że autor nie używa nazwiska malarza, ale ponoć – jak mi kiedyś mówił, jest to rzecz o Janie Korczaku. Ile w tej historii prawdy, ile fantazji mojego Brata, nie wiem….a oto cały ten tekst: Dwugarbne wielbłądy Zenon Łukaszewicz Art. zamieszczony we „Współczesności” 1960 Ubiegłego roku, w gorącym i dychawicznym lipcu, w wieczór sypiący brudnym piaskiem na rozgrzanych ulicach, słońce wisiało już nisko nad ziemią, w szpitalnej sali pootwierane okna lekko stukały o siebie, pościel na łóżkach zszarzała, wtedy podszedł pan K. z czołem lśniącym gruzełkami potu i wstydliwie jakby zasłaniając kawałkiem popstrzonej farbą szmaty swój nowy pejzaż, szepnął, może pan kupi , niedrogo, tylko dwieście złotych, inni już kupili , a potem usprawiedliwiając się dodał ,bo wie pan, wychodzę już do domu, przydałoby się trochę forsy, odsłonił prostokąt tektury, to chyba impresjonizm, spytałem, pan ciekawie maluje ,ale ja nie mam pieniędzy ,ano, szkoda, powiedział i odszedł szybko w głąb sali. Pan K, jest malarzem z prawdziwego zdarzenia, absolwentem Akademii Sztuk Plastycznych w Warszawie, posiada legitymację Związku Polskich Artystów Plastyków , rok przebywał na studiach malarskich w Paryżu, obecnie mieszka w małym powiatowym mieście na naszych Ziemiach Zachodnich. W miasteczku tym, liczącym około pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców , są: kilka szkół stopnia licealnego i wiele innych typu podstawowego , Studium nauczycielskie, ów , duży przemysł tudzież jeden interesujący literat ( pan M.)oraz jeden doświadczony plastyk –pan K. Onże pan K. kiedyś przykucnął przy moim łóżku i zapytał , czy słyszałem o Akademii Sztuk Plastycznych w Monachium. O, to szkoła z tradycją- odparłem. No właśnie, z tra-dy-cją przyznał mi skwapliwie pan K. Ale wyszło stamtąd również wielu kiepskich, bardzo niedobrych malarzy. Akademizm , narzucający surowe rygory ciekawym indywidualnościom , krępujący ich rozwój, skostniała tradycja, maniera…och , to mnie nie dotyczy, przerwał pan K., ja wyszedłem zwycięsko, zachowałem swoją twarz , chociaż nie byłem w Monachium. Twarz….jaką twarz posiada pan K., dyplomowany artysta –malarz, człowiek średniego wzrostu, brunet, właściciel rozbieganych żywych oczu i poprzepalanego papierosami ubrania , szybko przebiegający salę z nowym pejzażem, portretem , robionymi akwarelą ,ołówkiem i jasnymi plamami chlastanej na płótno farby , rzucony w latach powojennych w tę małą mieścinę , następnie nagrodzony medalem zasługi i nagrodą kulturalną województwa. Nie szukałem na to nigdy odpowiedzi i dzisiaj jej zapewne nie mam, chociaż znałem pana K. jeszcze dawniej , rozmawiałem z nim nieraz , a tu siostra, którą nazywaliśmy wiewiórką z racji rudych puszystych włosów rozniosła już kolację zamknęła okno, bo po niebie idą szare, zwełnione chmury, dobranoc chłopcy , dobranoc, dobranoc, po niedalekim wiadukcie przeturkotał pociąg, szpital zwolna zamierał w ciszy pociemniałej nagle, a swoją drogą ten pan—jest ciekawym człowiekiem , chociaż nie ma ludzi nieciekawych, zajmował kiedyś niewielki pokoik w mieszkaniu rodziny zecera, dobrego fachowca miejscowej drukarni. Ciasno tu było, niewygodnie, za mało światła na twórczość malarską, ale tak jakby własny kąt, chociaż na sublokatorce. Sympatyczna , gadulska gospodyni z garbem, poczęstowała czasem kolacją ,podwieczorkiem, obiadem, a pan K. patrząc na nią z profilu, rysował dwugarbne wielbłądy, które wkrótce stały się jego ulubionymi zwierzętami. Czasami była również gorycz, był smutek, pan K. wtedy malował szczególnie dużo i tak sobie gaworzył ze mną, ten mój brat, wie pan, to się dopiero urządził, historyk, panie ale z głową teraźniejszą , forsa mu płynie strumieniami , mieszkanko w mieście wojewódzkim ,przyjęcia, rauty i tak stale za pan brat z władzami. Ja chciałem tylko malować, ale etat by się przydał, nie dali, „jednak , po co im ja i moje obrazy, Depczyński z dekoratorni , partacz bez wykształcenia maluje kościoły to może i wymalować urzędy państwowe, bo pan go nie zna, chytra sztuka, łasa na pieniądze i wszędzie się wciśnie a w ogóle to mam ich wszystkich w dupie.” Bębnił palcami po zakurzonym stole jakiejś knajpy, wzrok mu smutniał i oczekiwał mojego zdania. A potem, dziwki mnie nie interesują ,owszem, pociągnąć lubię, ale tu wszędzie zaraz człowieka palcem wytykają. Matejko to jest malarz dla nich, ogiery Chełmońskiego i przodownicy pracy z laurkami na głowach , a ta cała nowoczesność, tfuj, w Oddziale Kultury powiedzieli, znajdziemy dla pana pracownię, zaopiekujemy się, zatrudnimy, a wyszło z tego gówno, chcieli wykurzyć z tego miasta, wyrzucić jak łajno na śmietnik, szykanowali, kiedyś przychodzi taki jeden i mówi , towarzyszu, was sekretarz wzywa, a ja mu, sekretarzowi do mnie taka sama droga , a jak chce to niech przyśle samochód, i nie poszedłem. No to lu, wypijmy, znów bębnił palcami po stole, niech to diabli wezmą , stypendium ministerstwa skończyło się, do szkół nie przyjmują, bo tam „fachowcy” rysunków uczą nasze dzieci, mieszkać nie ma gdzie , moi gospodarze kupili domek i wyprowadzili się, niech pan, panie K. mieszka tu dalej, ale na ich miejsce przyszła liczna rodzina, dzieciarnia też musi oddychać, a było tego dużo, aż roiło się, zostawiłem u nich na strychu trochę obrazów, te z tej pierwszej i ostatniej wystawy w tym podłym mieście, przestałem malować dwugarbne wielbłądy o jednym oku, wyszedłem do kwaterunku , tu znów o opiece, my damy, pomożemy…,po kilku dniach znów poszedłem, panie K. dlaczego pan taki niecierpliwy, niech pan zaczeka, a ja przecież chcę tylko mieć jeden pokój , wiesz, no to cyk na bruderszaft, jeden pokój słoneczny , gdzie mógłbym łapać kolory jak Cezanne czy Gauguin w Prowansji, cholery znów nie dali , kazali czekać, na milicji nie chcieli zamknąć na noc, u znajomych nie można było co noc spać. A tu chłód rozchodził się po kościach magmą zmęczenia , bo to przecież była późna jesień, w parku było zimno, więc i jakoś straszno w nocnym szmerze opadłych liści, rano zdmuchiwałem z ubrania szron puszysty jak pierzyna, aha, kilka nocy spałem w muzeum, rekonstruowałem im wnętrze, kierownik mówił, panie K., my pieniędzy nie mamy , ale jakoś się policzymy , dogadamy, potem przychodziłem co dzień, za mozolną dłubaninę dostawałem kromkę chleba, taką prywatną kanapkę kierownika, a potem jak już zrobiłem co trzeba, to podziękowali, owszem, ot i dogadaliśmy się, zakaszlał się, zachłysnął dużym łykiem wódki, daj sporta, to czasami tak coś gra w płucach , ale to nie gruźlica, nie bój się, nie dam się nikomu. A wiesz, byłem cholernie głupi , już nieraz chciałem wyjechać , rzucić ten wrogi grajdół, bo tu nie życie, coś czasami coś sprzedam. Ale kto kupi pejzaż z czerwoną trawą, niebieskimi drzewami, cynobrową górą i ugrowym koniem, panie, to ten znany wariat, mówią zaraz, jak trawa jest zielona, to musi być zielona i tłumacz tu takiemu, co ja widzę, tak więc obrazu tu i tak nikt nie kupi, dla nich rykowisko z jeleniami, tak więc chciałem wyjechać, ten mój przyjaciel już dawno poszedł stąd, teraz jest nawet prezesem związku w mieście S., pisał , rzuć Janek tę dziurę, przyjedź, urządzę ciebie, i nie pojechałem, cholera, dureń z człowieka, do końca życia dureń, ot co. Ano więc chodziłem na tę milicję, prosiłem, nie chcieli przenocować, wy nie karany , a czemu mnie karzą, sypią głodem w oczy, a oczy ja mam nie po to, nimi dotykam wszystkiego i chcę mieć oczy nasycone radością , syte oczu, syte oczy , mamrotał i znów haust , no to lu , no to cyk. Z panem K. przez następne kilka miesięcy nie widziałem się. Dopiero w owym gorącym i dusznym lipcu , w wieczór blady od zachodzącego słońca i bogaty w intensywne parowanie ciał, uścisnęliśmy sobie dłonie i on przytaknął, ano gruźlica, oh, dopiero początki, namalowałem dużo, spójrz, zaciągnął mnie do swojego łóżka, ze sporego stosu obrazów wyjmował coraz to nowe, przerzucał mi przed oczyma, migały słoneczne krajobrazy, pastelowe barwy przynosiły uspokojenie, dawały radość, jutro wychodzę, ciepło, lato w pełni, można spać byle gdzie, zdziwiłem się , nie ma mieszkania, nie ma , nie ma i nie będzie, na jesień znów tu przyjdę, po ludzku tu traktują, nie zabraniają malować, rubensowskie pyzate dziewczęta pozują cierpliwie, jest i martwa natura i plener doskonały za oknem, mimo żartu, skurczył się w sobie, złapał oddech i wyciągnął lepką dłoń na pożegnanie , no tak, z włosów dziewcząt w białych fartuchach wyczesuje ten malarz swoją plenerową rzekę, z ich sylwetek wyczarowuje płynność krajobrazu, z bieli ich fartuchów kreśli słońce, te słońca omijają go jednak z daleka, bowiem nadejdzie niedługo jesień i oprócz pastelowych barw nie będzie już miał nic innego , a właściwie będzie miał tylko smutek, powszedni ludzki , ale natężony aż do wymiarów nieludzkich, bo przerastający siły jednego człowieka. Zimne są bowiem noce późną jesienią. Z tomiku Zenona Łukaszewicza pt. „ Mój alfabet albo pstryczki i potyczki” wyd Oficyna Wydawnicza „Ziemia” Warszawa- Zielona Góra, 1993 Ireneusz Iredyński CAŁKIEM DOBRY KRYMINAŁ Wpadła mi ostatnio do ręki wznowiona przez Zakłady Wydawnicze „ Versus” w Białymstoku niewielka powieść kryminalna Umberto Pesco , zatytułowana „ Ryba płynie za mordercą”. Jest to całkiem przyzwoity” kryminał „ , którego akcja dzieje się w Rzymie w czasach nam współczesnych. Oto detektyw mający „ pozycję majątkową i sławę”, a więc pracujący w oparciu o niezbędnych mu ludzi, współpracujący z porucznikiem Gardenem z policji , zostaje poproszony o ochronę osobistą znanego producenta filmowego, którego ktoś szantażuje , grożąc zabójstwem. Detektyw Pesco przyjmuje zlecenie i czek na dwa miliony lirów. Mają się spotkać dnia następnego. Niestety , do tego spotkania nie dochodzi, bowiem w podrzędnym hoteliku zostają znalezione zwłoki producenta. Rozpoczyna się żmudne śledztwo prowadzone równolegle przez Pesco i jego przyjaciela z policji. Wysuwane są różne hipotezy, przypuszczenia, podejrzenia i przeczucia. Dochodzeniem zostaje objęty coraz szerszy krąg ludzi , na jaw wychodzi niejasna przeszłość denata , który w niewiadomy sposób dorobił się wielkich pieniędzy w Ameryce i powrócił do Włoch. Piękna żona dąży do separacji , on sam żył w odosobnieniu, korzystając z bogatej fortuny . Otacza go aura tajemniczości , a powolne śledztwo stanowi drobiazgową rekonstrukcję wydarzeń , związanych z motywami tego morderstwa. Ale oto zupełnie niespodziewanie zostaje zabity Elegant – człowiek znany detektywowi jako szef gangu, mający na sumieniu wiele wcześniej dokonanych przestępstw. Oczywiście , w epilogu tego utworu znajdujemy wyjaśnienie przyczyn zabójstwa producenta filmowego… Powieść została napisana językiem literackim o dużej urodzie , ma swoje tempo , wartką akcję i żywe , funkcjonalne dialogi. Jej konstrukcja trzyma się reguł gatunku , choć może sama akcja została zbyt powikłana , ale to przecież jest propozycja dla czytelnika ambitnego , chętnie towarzyszącego intelektualnie poszukiwaniem różnych tropów przez detektywa Pesco. Słowem – jest to literatura kontynuująca dobre tradycje światowej klasyki „ kryminałów” . Myślę ,że dla higieny naszych szarych komórek warto czasami sięgnąć po tego typu książki , czytane z dreszczykiem emocji i w poczuciu grozy, stanowiące jednak również pewną formę zrelaksowania , odprężenia psychicznego i wartościowej rozrywki. Ale oto mamy niespodziankę . Pod pseudonimem Umberto Pesco ukrywa się Ireneusz Iredyński , znany polski dramatopisarz , poeta, prozaik, nieżyjący już od kilku lat. Popularność zdobył przede wszystkim dzięki utworom dramatycznym , wystawianym na licznych scenach krajowych , takim jak „ Zejście do piekła” , „ Jasełka –modernistyczne”, „ Żegnaj Judaszu” . Podobnie zresztą dużym zainteresowaniem cieszyły się tomy jego prozy : „ Dzień oszusta” , „ Ukryty w słońcu” , „ manipulacja” czyli zbiór wierszy pt. „ Wszystko jest obok”… Życie Ireneusza Iredyńskiego było barwne; budował swoją legendę nie tylko twórczością ostrą , kontrowersyjną i niekiedy nihilistyczną , ale również – prowokującym sposobem bycia , niespokojnym i trudnym do ujarzmienia temperamentem . To życie biegło jakby paralelnie do jego oryginalnej twórczości , wypełnione poszukiwaniem tajników ciemnych stron egzystencji , prowadzeniem gry ze światem i samym sobą. Może właśnie dlatego u początków swojej pisarskiej kariery pisywał utwory sensacyjno- kryminalne, publikowane następnie w prasie śląskiej , o czym z pewnością niewielu miłośników jego twórczości wiedziało. A ta powieść , jak pisze w komentarzu Witold Migoń , zrodziła się zapewne z upodobań do wiwisekcji ciemnych sfer ludzkiego życia , zaś pretekstem umieszczania akcji w Rzymie była z pewnością fascynująca go dziewczyna , która w tym czasie przebywała właśnie we Włoszech i do której co drugi dzień telefonował. „ Włochy były na tapecie – pisze Migoń – piliśmy „ Chianti” , jedliśmy makaron , mapa i słownik były pod ręką”. Nie można się więc dziwić, że w tym utworze zaskakuje znakomita znajomość realiów włoskich i topografii Rzymu. Ale fakt, że pisarz umieścił akcję tej powieści za granicą i opublikował ją pod pseudonimem , ma jeszcze inne wytłumaczenie. Otóż polska powieść sensacyjno- kryminalna była od powojnia zbyt mocno ograniczona milicyjną , natrętną dydaktyką , krępowała wyobraźnię i nie cieszyła zbyt wielką popularnością. Aby uniknąć tej krajowo- milicyjnej scenerii kilku pisarzy polskich uprawiało tego rodzaju twórczość także pod pseudonimem, żeby wymienić tu przykładowo Macieja Słomczyńskiego jako Joe Alexa , Tadeusza Kwiatkowskiego jako Noel Raniona czy Andrzeja Szczypiorskiego jak Marice,a S. Andrewsa. Oczywiście , to nie było zjawisko snobistyczne lub zamierzona kokieteria czytelnika . To po prostu dawało większe możliwości uwolnienia się od obowiązujących stereotypów , swobodę gry wyobraźni i możliwości ukazywania nieraz głupich i nieudolnych policjantów , których – jak wiadomo – oficjalnie w naszym kraju nigdy nie było. Pisze o tym szeroko Stanisław Barańczak w swej znakomitej książce , wydanej pt. „ Czytelnik ubezwłasnowolniony” i opatrzonej podtytułem „ Perswazja w masowej kulturze literackiej PRL” , dostępnej mi w edycji paryskiej „ Libelli” z 1983 roku. Autor wiele uwagi poświęca w niej próbom klasyfikacji tego gatunku piśmiennictwa , określając go jako powieść sensacyjna. Tworzą ją : powieść kryminalna, powieść szpiegowska i powieść grozy. Z kolei powieść kryminalna , do której zalicza się utwór Iredyńskiego , ma swoje dwa rozgałęzienia : powieść detektywistyczna i powieść kryminalno- sensacyjna. Barańczak przeprowadza wnikliwa analizę tego typu utworów , egzemplifikując swoje wywody typowymi cechami , znamionującymi poszczególne rodzaje szeroko pojętej powieści sensacyjnej. Podczas lektury utworu Iredyńskiego zastanawiałem się , do jakiej grupy on przynależy. Sądzę jednak , że zawiera on elementy charakteryzujące kilka odmian prozy tego gatunku. Niemniej , nie deprecjonuje to jego wartości. Iredyński po śmierci puka do naszych drzwi w swej mało znanej postaci. Otwórzmy je gościnnie. Nie pożałujemy! ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Zamieszczam tutaj teksty poszczególnych rozdziałów. Ta opowieść porusza najgłębsze struny emocji, a siła przedstawianego Człowieka dodaje sił, by żyć …. > Nie mogę zapomnieć tego, co przeczytałam….. Spragniona większej liczby informacji, poszukałam w necie. I tak : W Wikipedii znalazłam informację , która uzupełnia tekst Zenona. Cytuję : Michał Kaziów urodził się 13 września 1925 r. w Koropcu, zmarł 6 sierpnia 2001 w Zielonej Górze. 5 października 1945 roku , czyli nie pod koniec wojny, jak pisze mój brat, a już po wojnie, na skutek wybuchu miny stracił wzrok i obie ręce. W 1996 roku za zbiór opowiadań „ Piętna miłości ” otrzymał Lubuski Wawrzyn Literacki. W wydaniu internetowym Tygodnika Katolickiego Niedzielnego Henryk Szczepański tak pisał o tym niezwykłym człowieku: >….. ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. A oto fragment zatytułowany ” Jan Gross.” , który zamieszczam tutaj w całości. > W tomiku Zenona Łukaszewicza pt. ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” wyd. w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich.( tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie) znalazłam tekst o Krystynie Kamińskiej , wielce zasłużonej dla Gorzowa literatce i organizatorce życia kulturalnego. Ta opowieść zamyka okres do 1993 roku, gdyż wtedy wydano ten tomik…. > O Marii Przybylak wspomina Zenon Łukaszewicz na stronie 157 tomiku zatytułowanego ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” który był wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Tekst załączam w całości, myśląc o przyjaznej mi i bliskiej gorzowiance, która spędziła swoje życie zawodowe w „ Stilonie”, wielkim, nowoczesnym zakładzie, znanym ongiś nie tylko w Polsce ale i na świecie , który w ramach naszych przekształceń ustrojowych przeszedł w obce ręce a wkrótce potem został zlikwidowany ….I tutaj zacytuję słowa mojego brata : „ jakoś smutno się zrobiło…” > „ Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Na stronach 94-97 mój brat opowiada o Henryku Krysiaku. Chcę ocalić od zapomnienia tego niebanalnego człowieka, zdolnego, o poplątanym życiorysie i ostatecznie tragicznym losie i dlatego wrzucam w całości ten tekst. Zastanawiam się nad tym, jak dalece sami układamy sobie życie, kierujemy swoimi dziejami a może jesteśmy tylko liściem , który kiedyś spada i miota nim wiatr po bezdrożach……. > O Kazimierzu Jankowskim wspomina Zenon Łukaszewicz na stronach 61- 82 tomiku pt. ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” (wyd. w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich ). Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Tekst ten ( jak i inne z „ Alfabetu…” ) załączam w całości. Czytam z podwójnym wzruszeniem, bo po pierwsze napisał go mój brat i teraz w miarę upływu lat coraz bardziej doceniam silne związki Zenona z tymi ziemiami, gdzie przyszłam na świat a wreszcie po trzecie w Gorzowie mam bliską mi Osobę, która spędziła swoje życie zawodowe w nieodżałowanym „ Stilonie”, niegdyś chlubie miasta i kraju…. > Posłowie do tomiku Zenona Łukaszewicza pt „ Mój alfabet albo pstryczki i potyczki” wyd. Oficyna Wydawnicza „ Ziemia” Warszawa- Zielona Góra, 1993 napisał Zygmunt Trziszka. Oto cała treść…. Posłowie W czasach tego strasznego bezhołowia , gdy już nie wiadomo czy spośród żyjących pisarzy mamy wyłącznie samozwańców, gdy nie ma na lekarstwo prawdziwej beletrystyki , a o krytyce literackiej nie ma już nawet co wspominać – pojawia się na rynku „ wolnym” książka Zenona Łukaszewicza. Jego książka „ Mój alfabet albo…” jest książką niezwykłą z kilku powodów. Zenon Łukaszewicz krytyką literacką zajmował się całe życie , a przy tym ułatwił poprzez mądre doradztwo ulokowanie się paru pisarzom na polskim Parnasie. To była i jest prawie Instytucja Kulturalna, ale z usposobienia człowiek mówiący wyłącznie prawdę w oczy nie ma łatwego życia ani w komunizmie, ani w postkomunie, ani u „ leberałów”. Ci ostatni przez jakiś czas zabiegali o jego teksty w „ Gazecie Nowej”, ale jakoś się zmiarkowali , że są to teksty „ antysystemowe” w ogóle . Szuka się przyczyn , czemu Zenon Łukaszewicz nie pasuje do żadnego układu i ktoś sobie przypomniał , że dla „ chleba panie” pracował w pismach dawnej nomenklatury , która i dzisiaj jest na dobrej pozycji . Nikt nie chce pamiętać , że jedyny Łukaszewicz przez całe życie pozbawiał wszystkich grafomanów ( bez względu na czerwoną maść) dobrego samopoczucia , że znał miejsce Kajana i Koniusza, że Izy K. nie widział wśród literaturorobów . Dużo by o tym mówić – ale o tym wszystkim jest ta książka. „ Mój alfabet albo…” bardziej jest z potyczek wzięty aniżeli z „ sylabizowania alfabetycznego”. To po prostu książka prezentująca „ krytykę żywą” w znaczeniu wziętym z nomenklatury Leopolda Buczkowskiego. W tym przypadku na zasadzie „ uderz w stół”, na bodziec krytyka reaguje krytykowany , niejeden grozi sądem albo sądem bez kryminału , to znaczy vice versa. Zresztą niestosowne są te wszystkie moje skłonności do prześmiewstwa , które zresztą nigdy nie obejmowało Zenona Łukaszewicza , bo to mój najprawdziwszy literacki ojciec chrzestny , który wywiódł mnie na wolność twórczą z domu gorzowskiej niewoli , gdzie patent na pisarzy władze partyjne przyznawały wyłącznie Morawskiemu i Ankiewiczowi . Prawa tego nigdy też nie otrzymał Zenon Łukaszewicz , który pojawiwszy się w stołecznej Zielonej Górze jako człowiek utalentowany , skazywany był przez różnych mocodawców słowa na dolę murzyna . Dosłownie. I tak by było po dzień dzisiejszy , gdyby nie ukazanie się tej książki . To rzeczywiste lustro przechadzające się po gościńcu , gdzie pełno brukowców zamiast książek . Gazety , brukowce to już domena innych. Książka ma dodatkowy walor- staje murem przy kulturze narodowej w krainie Oderlandzkiej . Trzeba sobie i z tego zdawać sprawę , bo my tu oparci o Odrę zrobiliśmy sporo dla sprawy tożsamości tego narodu , a Zenon Łukaszewicz był pierwszy wśród tych , którzy nie znosili literatury koniunkturalnej , tępił zaprogramowane przez mecenasów ludnościowe integracje , fikcyjne , urodzone wyłącznie w ich mózgach . Niżej podpisanemu też potrafił wynaleźć sporo takich kartek , a tym samym pozwolił ocknąć się i nie brnąć w schematy. Moim zdaniem ta książka zadziwi Warszawę i „ warszawkę”, jedna przyzna się do zadziwienia , inna zbagatelizuje , dopytując czy to Łukaszewicz z tych Łukasiewiczów. Niech ta krytyka niezależna od nikogo toruje drogę literaturze polskiej , która przyjdzie po obecnym piśmiennictwie polskojęzycznym. Zygmunt Trziszka ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Stamtąd jest ten tekst, JAK WYKREOWAŁEM ZYGMUNTA TRZISZKĘ Autora wielu interesujących tomów prozy nowelistycznej i powieściowej , poświęconej tzw. tematyce zachodniej , zaliczanego przez krytykę , z Henrykiem Berezą na czele , do głównych przedstawicieli nurtu wiejskiego polskiej literatury współczesnej , poznałem w 1961 roku w Gorzowie . Redagowałem wówczas gazetę zakładową „ Stilon Gorzowski”, starając się o otwartą formułę pisma na problemy całego miasta , zwłaszcza wiele uwagi poświęcając wydarzeniom kulturalnym . Gazeta była kolportowana przez kioski „ Ruch” i nie miała wtedy oczywiście żadnej konkurencji , gdyż tygodnik „ Ziemia Gorzowska” zrodził się dopiero po 1975 roku. Nie zaniedbując tedy problematyki stricte fabrycznej , starałem się wraz ze społecznym zespołem zaistnieć w życiu społeczno – kulturalnym Gorzowa , publikując recenzje Zdzisława Morawskiego pod pseudonimem Z. Rawskiego , teksty miejscowych dziennikarzy- profesjonalistów z oddziału „ Gazety Zielonogórskiej” , żeby przykładowo wspomnieć Henryka Ankiewicza czy Stanisława Fertlińskiego , dziś zielonogórzan . I pewnego dnia – nie pomnę już w jakich okolicznościach – poznałem Zygmunta Trziszkę , który wraz z żoną pracował w szkole podstawowej w podgorzowskiej Kłodawie . Trziszka zrobił na mnie duże wrażenie , z różnych powodów. Nie wspominam już tego , iż to nazwisko kojarzyło mi się z zabawną czeską komedią filmową „ Kłopoty referenta Trziszki „ , ale głównie dlatego , że poznałem człowieka niewątpliwie impulsywnego , o okropnych manierach , usposobieniu choleryka , aczkolwiek przy tym wytwarzającego wokół siebie jakby aurę typowego „ homo ludens”, w całej swej wiejskiej krasie i prostocie . Zaproponowałem mu współpracę z gazetą i nawet coś w niej wydrukował . Ale bliżej poznałem go nieco później. Otóż właśnie wówczas w Gorzowie powstał ośrodek Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy , działający pod egidą Związku Młodzieży Wiejskiej. Zygmunt Trziszka został jego przewodniczącym . Ujawnił swoje talenty prozatorskie oraz umiejętności organizacyjne . Postanowiliśmy, że wspólnie wydamy jednodniówkę KKMP jako dodatek literacki „ Stilonu Gorzowskiego”, dając jej tytuł „ Nadwarcie”. Przed opisem realizacji tego zamysłu chciałbym jednak wyjaśnić , skąd w Kłodawie znalazł się Zygmunt Trziszka . Otóż przyszły pisarz , urodzony w 1936 roku w Wełdzirzu w dawnym województwie stanisławowskim , po wojnie wraz z rodziną znalazł się na Ziemi Lubuskiej . Matka i młodszy brat do dzisiaj mieszkają w Lubsku , on zaś- po ukończeniu zielonogórskiego Studium nauczycielskiego – pracę znalazł właśnie w Kłodawie . Wraz z żoną mieszkał w zaniedbanym , nie ogrzewanym zimą domu , mając za sąsiada człowieka niezbyt sympatycznego , pracującego jako sprzątacz w gorzowskim szpitalu psychiatrycznym. Ta kłodawska wegetacja jawi się dziś pisarzowi jako koszmarne wspomnienie , głębokie pasmo cienia . Jednak niezwykle mocny instynkt witalny rodził w nim potrzebę ucieczki z tego wątpliwej jakości azylu , rodził przeczucie potrzeby pisarskiego powołania i wyrażenia osadniczych wspomnień i wyrwania się w środowiska o większym intelektualnym i głębszych aspiracjach artystycznych . Otóż myślę , że taką pierwszą próbę dojrzewania ludzkich i pisarskich imperatyw była działalność Trziszki w gronie ludzi , stawiających dopiero pierwsze kroki w literaturze , a także – ów zamysł wydania jednodniówki , o czym wcześniej wspomniałem. Po przełamaniu wielu barier biurokratycznych i uzyskaniu niezbędnych funduszy udało nam się wreszcie w grudniu 1961 roku wydać” Nadwarcie”, odnotowane zresztą później w wielu publikacjach prasoznawczych. Na czterech stronach niewielkiego formatu zdołaliśmy pomieścić sporo różnych tekstów . Zygmunt Trziszka , poza informacyjnym komentarzem na temat działalności ośrodka KKMP , opublikował opowiadanie „ Jesień” oraz ponureskę „ Smak Pióra”, Henryk Ankiewicz wydrukował jedyne chyba w swoim dorobku opowiadanie „Kosmata łapa” oraz reportaż „ Listy miłosne mordercy”, niżej podpisany- młodzieńcze opowiadanie „ Rozmowa przy kratach”. Nie poskąpiliśmy miejsca dla poetów in spe . W jednodniówce znalazły się wiersze Andrzeja K. Waśkiewicza , Wincentego Zdzitowieckiego , Czesława M. Czyża, Floriana Nowickiego , Jadwigi Wawrzyniak i Tadeusza Mazura. Całość wzbogaciły piękne fotogramy Waldemara Kućki , szata graficzna była całkiem niezła. Ta inicjatywa została przychylnie przyjęta , przygotowaliśmy się do następnej, ale życie pokrzyżowało plany i nic z tego już chyba nie wyszło. Zygmunt Trziszka , sądząc po jego samopoczuciu , zyskał wówczas potwierdzenie własnych możliwości pisarskich . Gdy podczas pobytu w Zielonej Górze dowiedziałem się , że WK ZSL poszukuje dziennikarza z wiejskim rodowodem do redagowania zielonogórskiej mutacji poznańskiej „ Gazety Chłopskiej” , niezwłocznie powiadomiłem tym Zygmunta, zwłaszcza iż czekało również ładne mieszkanie . I tak w 1962 roku pisarz przeniósł się do Zielonej Góry , gdzie bliżej zaprzyjaźnił się z Andrzejem Waśkiewiczem , wydając potem wspólne publikacje pt. „ Dojrzewanie”, czyli sylwetki zasłużonych działaczy ruchu ludowego na Ziemi Lubuskiej . Trzy lata później w LSW ukazał się debiutancki zbiór opowiadań Trziszki pt .” Wielkie świniobicie”. I tak to się zaczęło… Pisarz jedną ze swoich późniejszych książek eseistycznych nazwał „ Podróżami do mojej Itaki”, wykazując serdeczne związki , jakie połączyły go z Ziemią Lubuską . A mnie, podczas nieczęstych spotkań , nazywa swoim kreatorem , co brzmi prześmiewczo, w stylu Trziszkowatym . Ale prawdą jest też , że przypadek losu zetknął nas i mogłem mu w jakimś małym stopniu dopomóc , na miarę własnych możliwości , choć nie wszystko bezkrytycznie oceniając, co potem napisał i wydał. Toteż , jeżeli trudno określić czas i miejsce stworzenia świata przez Pana Boga , to łatwiej precyzyjnie umieścić w czasie i przestrzeni narodziny pisarskie Zygmunta Trziszki.

chodzi lato po bezdrożach tekst